W poczekalni jest ciemno. Na krzesełku obok mnie siedzi starsza pani w niebiesko-szarej chustce na głowie. Kaszle. W kącie stoi niewielka choinka przybrana ozdobami z kolorowego papieru. Cóż, na oddziale onkologii też się obchodzi Boże Narodzenie. Mężczyzna czytający gazetę dyskretnie ociera łzę z policzka. Odwracam głowę. Wiem, że nie powinnam patrzeć. Cóż, jest wiele rzeczy, których nie powinno się robić. Nikt mi jednak nie powiedział, jak zachowywać się w takich okolicznościach. Co wypada, gdy siedzi się w poczekalni pełnej nieuleczalnie chorych osób?
Otwierają się drzwi, ktoś wychodzi zza nich zbyt szybko bym mogła określić jego wiek i na tyle szybko bym mogła domyślić się diagnozy.
– Alicja Bator?
Pospiesznie zbieram swoje rzeczy i wchodzę do gabinetu. Lekarz siedzi za biurkiem i wpatrzony w monitor klika zawzięcie w klawisze.
– Już momencik, zaraz cię przyjmę.
Jest ze mną na ty, trudno, żeby nie był po takim okresie znajomości. Czasem, gdy patrzę na niego ukradkiem, zauważam, że jest bardzo przystojny. Wydaje mi się, że musi być przed czterdziestką, nie mogę być jednak tego pewna. Ma młodą twarz, ale jego oczy są poważne i stare.
– Alu – odzywa się wreszcie, a ja spoglądam na niego i ze zdziwieniem widzę, że się uśmiecha – mówiłem ci ostatnio, że nowa kuracja przynosi dobre efekty. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak dobre.
„Nie nastawiaj się, nie nastawiaj się”. Nie wierzę już w dobre rezultaty, w najlepszym przypadku oznaczają one paromiesięczną przerwę, rosnącą nadzieję, że przy kolejnej wizycie okaże się, iż jestem już całkiem zdrowa, a potem kolejne załamania, gdy okazuje się, że trzeba znów zacząć leczenie.
– Wygląda na to, że jesteś zdrowa.
– To wygląda na to czy jestem? – zdecydowanie nie miało to tak zabrzmieć.
– No tak, p r e c y z j a – uśmiecha się delikatnie – chciałem powiedzieć, że jesteś zdrowa.
Z gabinetu wychodzę powoli, bardzo powoli. Nie do końca czuję nogi, tak naprawdę nie do końca czuję jakąkolwiek część ciała. Nie ma we mnie ulgi, nie ma radości, wszystko się kręci i nie umiem nazwać tego, co czuję. Wychodząc patrzę w podłogę, omijam spojrzenia pozostałych pacjentów, nie mówię im „do widzenia”, żeby nie usłyszeli w moim głosie nuty, która mogłaby zdradzić, że tak naprawdę mówię „żegnajcie”. Nie chcę, żeby wiedzieli, że to akurat ja dostałam szansę od losu. Do domu idę pieszo, chyba czas zacząć oszczędzać, skoro przede mną jeszcze mnóstwo życia.
Do mamy dzwonię następnego dnia rano. Po całej nocy spędzonej na oglądaniu seriali i jedzeniu pizzy, czuję się gorzej niż gdy byłam po chemii…
– Wszystko dobrze, kochanie? Co się dzieje, słabo cię słyszę?
W głosie mamy słychać rosnącą panikę, zapomniałam już, jak brzmi jej głos, gdy jest spokojna.
– Chyba mam ci coś do powiedzenia – mówię chrapliwym głosem i głośno odchrząkam.
– Masz problemy z oddychaniem? Dusisz się?
-Nie, nie – nabieram głośno powietrza – wygląda na to, że jestem zdrowa…
Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza. Siedzimy więc w milczeniu, gdzieś z drugiej strony słuchawki dobiegają mnie pierwsze nuty piosenki „All I want for Christmas”. Odczekuję pięć sekund i rozłączam się. Chwila ciszy i nagle chce mi się krzyczeć ze szczęścia. Tak jakby dopiero powiedzenie tego na głos pozwoliło mi uwierzyć. Mam ochotę krzyczeć, tańczyć, spotkać się z ludźmi, szaleć całą noc. Nie chcę dłużej siedzieć w domu, ciepło się ubierać, uważać, żeby nie złapać najmniejszej infekcji, pięć razy dopytywać przyjaciół zanim mnie odwiedzą, czy na pewno są zdrowi. Chcę wreszcie żyć!
W pośpiechu zarzucam kurtkę i czapkę, zatrzymuję się tuż przed drzwiami, dziś pójdę jednak z gołą głową. Do przystanku mam blisko, dwie minuty spacerkiem. Wszystko dookoła jest piękne – kiosk ozdobiony graffiti, para całująca się przy śmietnikach, nawet wyschnięte drzewa. Jestem już całkiem blisko przystanku, gdy widzę podjeżdżający autobus. Rzucam się biegiem w jego stronę, biegnę pierwszy raz od lat. Zimne powietrze smaga mi twarz, w oczach podrażnionych wiatrem zaczynają kręcić się łzy. Jestem szybka, dużo szybsza niż myślałam, dobiegam nie mogąc złapać oddechu, naciskam przycisk otwierania drzwi. Nie otwierają się, autobus odjeżdża… Lodowata ławka jest zajęta przez kilka starszych pań. Ściskają swoje zakupowe wózeczki i rozmawiają o czymś przyciszonymi głosami. Każda z nich zajmuje zdecydowanie więcej miejsca niż potrzebuje, gdyby trochę się przesunęły też bym się zmieściła, tylko że… nie mają powodu, żeby to zrobić, nie mam argumentu, nie jestem już chora.
Z autobusu dzwonię do przyjaciółki, ale szybko dowiaduję się od starszego pana, że w autobusach nie można rozmawiać przez telefon. No cóż, pewnie naprawdę mówiłam zbyt głośno. Z każdym przystankiem tłok jest coraz większy, ale dzielnie stoję i nawet nie zerkam na miejsca siedzące. Na przystanku znajdującym się koło galerii z autobusu wylewają się tłumy ludzi skuszonych poświątecznymi promocjami. Wychodzę ostatnia – zmęczona, zarumieniona, dumna z siebie. Nie mam siły od razu zaczynać zakupów, więc po prostu siadam w kawiarni i zaczynam serię telefonów. Reakcje znajomych są różne – okrzyki radości, wzruszenie, milczenie, niedowierzanie. Każda rozmowa trwa parę dobrych minut, wszystkie kończę tak samo – zaproszeniem na Sylwestra. Na imprezę, która zacznie Nowy Rok i moje nowe życie.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz samodzielnie robiłam duże zakupy. Nic w sklepie nie stoi tam, gdzie powinno, ogromna hala, tłum ludzi, wózek co chwila wymyka mi się spod kontroli. Dzwoni telefon.
– Halo?
– Córeczko, tak sobie pomyślałam, że pewnie nie masz jeszcze planów sylwestrowych. Spędzisz ten wieczór ze mną i z tatą?
Tłumię westchnienie irytacji. Nie wystarczy im, że spędziłam z nimi cztery ostatnie Sylwestry?!
– Raczej nie dam rady, mamo, chciałabym zorganizować imprezę dla przyjaciół.
– Pomóc ci? Mogłabym coś ugotować, posprzątać, zrobić zakupy…
– Nie trzeba, już jestem w sklepie.
Mama milknie na chwilę, po czym odzywa się jakoś dziwnie cicho.
– Mam nadzieję, że zaprosiłaś Stasia.
Rozłączam się. Nie, nie zaprosiłam Stasia, nie widziałam go od prawie czterech lat i nie sądzę, żeby był to najlepszy pomysł. Poza tym Staś, którego znam od podstawówki prawdopodobnie nie jest już nawet Staszkiem, tylko panem Stanisławem. Gdy ostatnio go widziałam był Staszkiem, siedział naprzeciwko mnie w kawiarni i mówił, że mnie kocha. Staszek, którego pamiętam miał łzy w oczach, trzymał mnie za rękę i mimo mojej diagnozy pragnął mi ofiarować najszczęśliwsze lata życia. Chciał być przy mnie, trzymać za rękę, gdy będę leżała na szpitalnym łóżku, czytać mi książki, gdy będę zbyt słaba by wstać. Nie potrzebowałam takiego Staszka, nie wierzyłam, że nadejdą dni, gdy będę zbyt słaba. Na początku choroby byłam silna, bałam się litości, chciałam radzić sobie sama.
Lista zakupów jest długa i szczerze mówiąc nie mam pojęcia, gdzie szukać tych wszystkich produktów. Przy końcu alejki błąka się mężczyzna odziany w strój z napisem Auchan. Podsuwam mu pod nos listę.
– Przepraszam, tak się składa, ze pierwszy raz jestem tutaj w sklepie i nie wiem za bardzo gdzie szukać składników…
Pracownik spogląda na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Może jeszcze potem zawieść panią do domu z tymi zakupami?! Wózek da pani radę pchać sama? Pracownikiem sklepu jestem, a nie pani prywatnym asystentem.
– Ja, ja tylko… Ja mam raka – słowa wymykają mi się zanim zdążę je powstrzymać, chyba zbyt często je wypowiadałam w przeszłości.
– Och, naprawdę? – twarz mężczyzny natychmiast się zmienia.
Nie odpowiadam, robię się cała czerwona i uciekam najszybciej, jak potrafię. Chyba będę musiała zrobić zakupy w innym sklepie.
Przygotowania zaczynam z samego rana. Leci muzyka, a ja próbuję gotować i piec. Filmiki muszą kłamać, bo nic nie wygląda tak, jak powinno. Ciasto dziwnie opadło, przez piętnaście minut szkliłam cebulkę na wyłączonej kuchence i nikt mi nie powiedział, że gdy sparzy się pomidora wrzątkiem, to skórka schodzi bez problemu. Gdy zaczyna się ściemniać, a nic na moim stole nie wygląda tak jak powinno, zamawiam pizzę. Włożę ją do piekarnika i będę udawać, że sama zrobiłam. Z popołudnia robi się wieczór. W wannie odbieram pierwszy telefon z przeprosinami, że przyjaciółka nie da rady dotrzeć. Kolejne dwa powiadomienia przychodzą do mnie podczas makijażu. Nienawidzę, gdy ludzie odwołują coś SMS-em. Ręce lekko mi się trzęsą z irytacji, cienie do powiek wypadają i rozbijają się na podłodze. Biorę głęboki oddech i już mam je posprzątać, gdy nadchodzi kolejny SMS.
Jest Sylwester 22.30, jest pierwszy tydzień mojego zdrowego życia. Siedzę sama, bo ludzie zapominają o człowieku, gdy wyzdrowieje, bo gdy nie jest się chorym nie jest już głupio odwoływać spotkań. To, że nikt nie przyszedł ma swoje plusy, nikt nie skrytykuje mojego jedzenia, cała pizza jest dla mnie, mogę wybrać sobie muzykę… Tyle, że nie chcę być sama, nie chcę sama wchodzić w Nowy Rok. Próbuję zadzwonić do mamy, ale od razu włącza się poczta głosowa. Nie musi już być pod telefonem, nikt nie zadzwoni, że trzeba mnie nagle wieźć do szpitala. Wkładam do ust kolejny kawałek pizzy, podgłaśniam muzykę, z oczu lecą mi pierwsze łzy. Nie chcę być sama. Przez muzykę ryczącą z głośników przebija się dzwonek do drzwi. Stoi na progu z kwiatami. Wciąż jest Staszkiem – dokładnie takim, jakiego potrzebuję, dokładnie takim, jakiego chcę.
Autor: Julia Stempek
Dodaj komentarz:
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.