(RODZINNE) ŚWIĘTA

Pamiętam, gdy jako dziecko chodziłam ulicą Łobzowską – było tam takie miejsce, przy którym zawsze musiałam zwolnić. Czasem, jeśli miałam szczęście, udawało mi się zatrzymać. Szybko zorientowałam się, że mama nie lubi, gdy przystaję, więc zmieniłam strategię. Czasem rozwiązywał mi się but, niekiedy wypadał z ręki pluszowy miś, zdarzało mi się potknąć, nagle zaczynała boleć mnie nóżka… Musiała zauważyć, a jednak nigdy nie odgadła dlaczego. Gdy miałam dziesięć lat, uznała, że to zachowanie podchodzi pod obsesję i zaczęła unikać tej trasy.

Potrafię przypomnieć sobie dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam. Pamiętam każdy szczegół.  Pierwszy dzień w szkole, słoneczny i upalny, mama jak zwykle w pośpiechu ciągnąca mnie za rękę. Teraz wiem, że tamtego dnia bardzo się starała, specjalnie wyszła z pracy, żeby iść ze mną na uroczystą inaugurację, że kupiła mi najobrzydliwszą drożdżówkę w cukierni, bo właśnie taką chciałam. Wtedy wydawała mi się okropna, szła zbyt szybko, patrzyła z dezaprobatą na moją brudną buzię. W pewnym momencie zatrzymała się, podparła pod boki i powiedziała „Popatrz, jak się ubrudziłaś.” Szybkimi ruchami strzepywała okruchy i lukier z nowych ubrań. Nie patrzyła mi w oczy, ja też nie chciałam patrzeć w jej. Spuściłam wzrok, mrugałam bardzo szybko starając się powstrzymać napływające łzy. Ktoś przyglądał mi się tuż znad ziemi. Wytężyłam spojrzenie. Dwoje jasnoniebieskich, czujnych oczu. Niewielkie, ciemnie okno sutereny, tyle udało mi się ujrzeć, zanim mama szarpnęła mnie za ramię i pociągnęła w kierunku domu.

Za każdym razem udawało mi się zobaczyć trochę więcej. Najpierw dojrzałam niewielki, zakurzony pokój, później zieloną kanapę w rogu, kiedyś wydawało mi się, że kątem oka dostrzegłam kota, mogło mi się jednak przywidzieć. Zawsze tam była, zawsze spokojnie stała w oknie. Byłam przekonana, że stoi tam, ponieważ na mnie czeka, teraz jednak myślę, że tkwiła tam z samotności, nie miała innych zajęć. Nigdy nie rozmawiałyśmy, nie machałyśmy sobie, czasem zdarzało jej się skinąć głową na przywitanie. Z nabożnym szacunkiem powtarzałam ten gest, a potem po prostu stałyśmy i patrzyłyśmy, czasem trwało to sekundy, czasem parę minut. Ostatni raz byłam tam w wieku piętnastu lat. Pewnego listopadowego wieczoru, nie mogąc znieść chłodnej, nieczułej i apodyktycznej matki wybiegłam z mieszkania. Było całkiem ciemno, nie miałam dokąd iść, w tamtych czasach relacje z rówieśnikami nie układały mi się najlepiej. Nie myśląc o tym, dokąd biegnę, znalazłam się nagle na Łobzowskiej, zatrzymałam się dopiero przed jej oknem. Była tam. Stałyśmy tak w ciszy, z oczu kapały mi łzy. Pierwszy raz uśmiechnęła się do mnie, pokiwałam głową. Nie wróciłam już tam, zostawiłam ją, moją staruszkę, jedną z najważniejszych osób w moim życiu.

Wigilia. Ostatni długi lok spływa błyszczącą falą na twarz, przypinam go wsuwką i przyglądam się sobie krytycznie. Nigdy nie umiałam dobrze się pomalować, zawsze coś się rozmazuje, rzęsy sklejają się, szminka zostaje na zębach, ale dziś po raz pierwszy w życiu makijaż zdaje się idealny. Jakaś niewielka część mnie wierzy, że to od niego zależy, czy Wigilia będzie udana. Może, jeżeli będzie doskonały, rodzina nie będzie się miała do czego przyczepić, może choć raz uda się przeżyć tę wieczerzę tak, jak dawniej. Co roku święta, co roku ten sam niepokój, te same marzenia i oczekiwania – co roku gorzkie rozczarowanie. Ciągłe sprawdzanie, czy wszystko się zgadza, czy sztućce leżą idealnie, układanie serwetek według instrukcji z internetu. A potem? Potem przyglądanie się rodzinie: kto zgrubł, kto posiwiał, komu przybyło zmarszczek – spotkanie pełne plotek, potajemnie rzucanych nieprzyjemnych spojrzeń. W tym roku  boję się jeszcze bardziej. Odzywa się dzwonek, wstaję pośpiesznie przewracając stojące przy biurku krzesło. Słyszę, jak mama podbiega do drzwi, jej obcasy stukają o płytki w przedpokoju, otwiera komuś i słodkim głosem dziękuje za butelkę wina. Nie chcę myśleć, ile Adam za nie zapłacił, zawsze miał skłonności do kupowania droższych rzeczy, niż powinien. Schodzę powoli po schodach, a on posyła mi pełne zachwytu i czułości spojrzenie. Pod wpływem jego uśmiechu ciepło rozchodzi się po moim ciele, podaje mi dłoń, a ja ściskam ją nieco zbyt mocno. Jest moją jedyną nadzieją na Wigilię, o jakiej marzę.

Siadamy do nienagannie zastawionego stołu, konwersacja nie ustaje ani na moment, mama nie pozwoliłaby, aby choć na chwilę zapadło milczenie.
– A więc jak ci się podoba w nowej pracy, Anno?
Ciocia poprawia nieco przyciasną garsonkę i uśmiecha się przyjaźnie.
– Z początku czułam się nieco zagubiona, ale kiedy zachorowałam i druga sekretarka przyszła mnie odwiedzić…
– Też byłem chory – wujek odchrząkuje. Ciocia chce jeszcze coś powiedzieć, ale już nie będzie jej dane dokończyć.
– Okropna choroba, w autobusie musiałem się zarazić, no bo gdzie indziej? Chore dzieciaki jeżdżą autobusami, kaszlą, twarzy nie zasłaniają, całe grupy się spotyka, krzyczą tak, zachować się nie umieją…
Adam lekko pokasłuje, doskonale wiem, że tak naprawdę stara się zamaskować śmiech. Pod stołem odnajduję jego dłoń, splatamy palce i od razu czuję ulgę. Mama wnosi na stół zupę grzybową, Adam bez słowa wstaje i zabiera się do nalewania. Jest przy tym niesamowicie naturalny, bierze naczynia od krewnych, nakłada im wedle ich życzeń, uśmiecha się do każdego z osobna. Choć nie minęło nawet czterdzieści minut wspólnej wieczerzy, wiem, że zyskał sobie sympatię, o jakiej ja mogę tylko pomarzyć.
Babcia z niepokojem patrzy na zupę.
– Renatko, gdzie kupiłaś te grzyby? Mam nadzieję, że nie od grzybiarzy, słyszałam mnóstwo historii o zatruciach grzybami w Wigilię, nie chcielibyśmy przecież, żeby to były nasze ostatnie święta!
Mama kręci głową. Tak naprawdę, to nie ona kupowała grzyby, a ja kupiłam je właśnie od grzybiarzy, którzy stali przed osiedlowym supermarketem. Ciocia niepewnie miesza łyżką w talerzu.
– Umyłaś je oczywiście? Mam bardzo wrażliwe zęby, nie chciałabym ich ukruszyć na piasku albo kamyczkach.
Przez chwilę mam nadzieję, że grzyby naprawdę są trujące. Podnoszę wzrok na ciocię i uśmiecham się bez cienia sympatii.
– Znalazłaś jakąś wspaniałą dietę, ciociu? W zeszłym roku byłaś przecież dużo okrąglejsza.
Mama spogląda na mnie karcącym spojrzeniem. Tak naprawdę wciąż jest pulchna i zapewne doskonale o tym wie. Przechodzimy do barszczu i krokietów. Chrupiące, w złocistych skórkach, lekko ociekające tłuszczem, babcia kładzie dłoń na ramieniu dziadka, a on natychmiast zastyga.
– Nie jedz krokietów, Tadziu, są strasznie tłuste, nie czujesz się po nich najlepiej.
Dziadek kiwa głową, ale w jego oczach widać rozczarowanie, nigdy nie sprzeciwił się babci, zawsze ślepo posłuszny podąża za jej poleceniami. Dawniej byłam przekonana, że musi się jej bać, co wydawało mi się niezwykle zabawne. Teraz jednak widzę, że robi to z miłości, gdy podnosi głowę w jego oczach znów błyszczy radość. Chciałabym móc zapakować mu kilka, jednak doskonale wiem, że nawet w domu nie zje ich po kryjomu, skoro takie jest życzenie babci.
Dopiero przy kapuście z grochem zauważam leżące na samym krańcu stołu opłatki. Zapomnieliśmy o nich, a może tak naprawdę po prostu nikt nie chciał sobie składać życzeń. Dawniej zawsze dbaliśmy o tę tradycję, gdy mama wychodziła do kuchni, tato przestawiał talerzyk z opłatkami na środek stołu. Większość życzeń była wymuszona, atmosfera zagęszczała się od zbyt wielu razy wypowiedzianego „wszystkiego dobrego”. Teraz, gdy zabrakło jego szczerych życzeń, zostały nam tylko takie -wymuszone próby zbliżenia się do ludzi, z którymi wiążą nas jedynie więzy krwi. 

Pamiętam rok, gdy tato wiedział już, że to jego ostatnia Wigilia. Był bardzo szczupły, skóra na twarzy była sucha, jakby pozbawiona życia, łysa głowa delikatnie świeciła od blasku światełek z choinki. Poczekał, aż nieco oddalę się od reszty rodziny, podszedł do mnie z opłatkiem i mocno mnie przytulił. Chciałam zacząć składać mu życzenia, ale pokręcił głową.
– W tym roku moja kolej, muszą ci starczyć na wszystkie następne Wigilie, a masz ich przed sobą mnóstwo.
– Tato, nie mów tak…
Ale dobrze wiedziałam, że ma rację, i że już pogodził się z tym, co go czeka. Patrzył mi w oczy i składając życzenia wciąż trzymał mnie za rękę. Od tamtej chwili minęło pięć lat, a ja wciąż pamiętam każde słowo. Na koniec odwrócił twarz ode mnie, objął swoim spojrzeniem całą tę niecierpiącą go rodzinę.
– Nigdy nie pozwól, żeby Wigilia stała się zwykłym, rodzinnym spotkaniem, okazją do kłótni i plotek. Dbaj o to święto i dbaj o nich, bo bez twojej pomocy sobie nie poradzą.

Ze łzami w oczach wpatruję się w półmisek. Ja też sobie nie poradziłam, tato. Nikt nie zauważa łez kapiących mi z policzków. Wujek Robert wstaje od stołu i wyciąga z barku butelkę wódki, babcia wybucha entuzjastycznym śmiechem, przechodzi mnie dreszcz obrzydzenia. Brzęczą rozkładane na stole kieliszki, rozmowy są coraz głośniejsze.
– A co tak mało, Roberciku, nie bądź taki skąpy. Nie, nie, Tadziowi to mniej, odlej to tam komuś, no, tyle może być.
– Wódeczki?
Kręcę głową. Wujek protekcjonalnie kładzie dłoń na ramieniu mojego narzeczonego.
– Napijmy się razem, kolego, i opowiesz mi, jak tam ci jest z tą naszą Misią.
Adam uśmiecha się lekko przestraszony, znów ściskam jego dłoń pod stołem.
– Bardzo nam dobrze, nie mogłoby być lepiej.
Napięcie rozchodzi się w powietrzu, temat zastyga gdzieś w kącie, aby powrócić w jakimś mniej odpowiednim momencie. Wujek Robert nigdy nie odpuszcza. Następna kolejka okrąża stół.
– Nie może być, widocznie za mało ją jeszcze znasz – wybucha wesołym śmiechem i poklepuje Adama po plecach.
Na twarzy babci również pojawia się lekko złośliwy uśmieszek.
– Nie ma się co martwić, Misia wdała się w naszą część rodziny – radośnie kiwa głową i wypija trzecią kolejkę.
Widzę, jak mama odwraca głowę, od lat obawia się, że ten temat nadejdzie, od lat przygotowuje idealne przyjęcia, aby się przed nim zasłonić. Ale dłużej już się nie da.
– Z jej ojca, Leona był bardzo hmmm – waha się przez chwilę – specyficzny człowiek.
– Mamo, proszę cię – ciocia Anna patrzy na nią błagalnie, wiem, że szanowała mojego tatę.
– Przecież nie mówię nic złego, Aneczko, tylko chcę wyrazić moją opinię. Zawsze dziwnie czułam się przy tym człowieku, patrzył tak na każdego, no jak on patrzył, Tadziu?
– Ciepło?
– Nie, nie. Jakby tak z żalem i z góry, paskudne uczucie – wzdycha głośno – niech mnie diabli wezmą, jeśli pierwsza Wigilia po jego śmierci nie była najlepszą Wigilią w tym domu…
Trzęsącymi się rękami zbieram naczynia ze stołu, zanoszę je do kuchni, ale nie jestem w stanie poukładać ich w zmywarce. Słyszę roześmiane głosy wujka Roberta i babci, gdy wkładam płaszcz i buty.

Na zewnątrz jest chłodno, wieje mroźny, przeszywający wiatr, śniegu ani śladu. Niebo zachmurzone i ciemne. Idę szybko i z każdym krokiem narastają we mnie wątpliwości, tak naprawdę wcale się nie boję tego, że nie wpuści mnie do domu, nie boję się, że mnie nie pozna, boję się tylko tego, czy nie umarła w tym czasie, czy nie opuściła świata, zanim zdążyłam ją naprawdę poznać. Gdy docieram do ulicy Łobzowskiej, serce bije mi tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi i uciec. Przyglądam się kamienicy, w głowie staram się policzyć numery mieszkań. Widzę ją, gdy tylko wbiegam na klatkę schodową. Stoi w otwartych drzwiach i patrzy na mnie z uśmiechem. Nic nie mówimy, wchodzę za nią do dobrze znanego, zielonego pokoju.
– Czekałam na ciebie z wieczerzą – mówi wieszając mój płaszcz na wieszaku – co roku czekam.
Na białym obrusie stoją dwa nakrycia, pośrodku leżą opłatki i Pismo Święte. Sięgamy po nie, na niebie pośród chmur pojawia się pierwsza gwiazdka.

 

Autor: Julia Stempek

Dodał Julia Stempek w dniu 29-12-2018 · Opublikowano w kategorii Opowiadania
Udostępnij ten post
OPOWIADANIE NA LISTOPAD

Był zimny, mglisty wieczór. Malutkie kropelki wody zawieszone w powietrzu wnikały w każdą szczelinę ubrania, dając złudne wrażenie deszczu. Zadrżał Read more

5 TRADYCJI ADWENTOWYCH

Już niecały miesiąc dzieli nas od najbardziej radosnych Świąt Bożego Narodzenia, które w Polsce przeżywamy bardzo rodzinnie. Zanim jednak zaczniemy Read more

Musisz spróbować! Cz.2 Toruńskie pierniki

 Ktokolwiek był w Toruniu, jednym z najbardziej bajecznych i kolorowych polskich miast, doskonale wie, czego należy spróbować. Piernik toruński, bo Read more

2 odpowiedzi na “(RODZINNE) ŚWIĘTA”

  1. Katarzyna pisze:

    Czy określenie „mogło mi się jednak przEwidzieć” aby na pewno użyte jest w tym tekście poprawnie??
    PrzEwidzenie pochodzi od czasownika przewidzieć i oznacza domyślenie się tego, co może nastąpić, lub określenie czegoś z góry. Z kolei przYwidzenie oznacza złudzenie wzrokowe. Używamy tego terminu, gdy chcemy napisać o czymś, co my (lub ktoś inny) ujrzeliśmy (lub ujrzał), choć to tak naprawdę nie istnieje. Ujmując rzecz wprost, chcemy w ten sposób powiedzieć: wydawało nam się, że coś widzieliśmy.
    Biorąc pod uwagę powyższe nie mam wątpliwości, które określenie w tym wypadku jest właściwe, ale oczywiście ciekawi mnie, co myśli o tym autorka tekstu? Pozdrawiam!

Dodaj komentarz: