STARE (DOBRE) MAŁŻEŃSTWO

Nie mogę powiedzieć, że byłem szczególnie smutny, gdy Basia oznajmiła mi, że wyjeżdża do sanatorium. Od dawna marzył mi się spokój, marzyło mi się trochę czasu bez niej. Miałem dość jej oceniającego spojrzenia przesuwającego się po moim (niezbyt szczupłym) brzuchu, dość moralizatorskich komentarzy dotyczących strojów współczesnej młodzieży. Mnie tam te stroje nie przeszkadzały, lubiłem wyglądać przez okno, patrzeć na radosne dziewczęta w sukienkach, na to jak się śmieją, cieszą latem i wakacjami. Przypominały mi młodą Basię, nasze pierwsze wakacje, dzień kiedy ją poznałem. Była taka piękna z wielkimi błyszczącymi oczami, z szerokim uśmiechem, gdy tańczyła na tamtym weselu. Wszyscy przystawali, żeby popatrzeć. Każdy chciał z nią zatańczyć, ale nikt nie mógł zdobyć się na to, żeby podejść. Sam pewnie bym się nie zdobył, ale…. Nie powinienem o tym myśleć, tamta Basia już nie istniała.

W poniedziałek rano pod dom podjechała taksówka, a ja, nie do końca z chęci bycia uczynnym, a raczej z chęci pozbycia się zrzędliwej żony, zniosłem wszystkie bagaże do auta. Bardzo cicho zapytałem, czy nie chciałaby, żebym towarzyszył jej w drodze na dworzec, ale na szczęście nie dosłyszała tego. No cóż starość ma też swoje plusy. Tuż przed odjazdem podniosła na mnie wzrok.
– Chciałabym… – powiedziała dziwnym tonem – chciałabym, żebyś….
– Żebym co? – zapytałem troszkę zbyt ostro, wiedziałem, że zostawiła mi rozpiskę zadań i nie uśmiechało mi się otrzymanie kolejnego.
– Nieważne – pokręciła głową – dbaj o siebie, Skarbie.
Pffff, Skarbie – mruknąłem do siebie wracając na górę, tak często chciałem, żeby zwróciła się do mnie w pieszczotliwy sposób i nigdy tego nie robiła, a teraz…

Łóżko było cudownie miękkie i cudownie puste, postanowiłem więc cieszyć się nim tak długo, jak tylko się da. Pierwszy raz od lat spałem do jedenastej. Świat jest piękny, gdy wstaje się tak późno. Wziąłem długi, gorący, niezdrowy na krążenie prysznic i włączyłem telewizor jeszcze przez śniadaniem! Na drugim kanale leciał mój ulubiony kabaret, którego Basia nie pozwala mi oglądać, ponieważ nie wnosi żadnych wartościowych treści. Gdy dotarłem do kuchni mój humor nieco się popsuł. Na lodówce wisiała długa lista codziennych obowiązków i dodatkowych zadań, które trzeba wykonać. Szybka kalkulacja wystarczyła, żeby zrozumieć, że codziennie czeka mnie przynajmniej jeden dodatkowy obowiązek. Nie ma mowy! Nie teraz, kiedy wreszcie odzyskałem wolność. Po otwarciu lodówki mój nastrój popsuł się jeszcze bardziej. Większość półek wypełniona była słoikami z zupą, w zamrażarce natomiast piętrzyły się zamrożone pierogi. Na każdym słoiku i paczce z pierogami przyklejona była karteczka z instrukcją podgrzewania. Poczułem rosnącą irytację, nie zamierzałem tego jeść przez następne dwa tygodnie. Zupa i zupa, miałem dość tych zdrowych, pożywnych zup.

W poniedziałek zdecydowałem się na pizzę. Podłoga nie została odkurzona, kołdra zamiast wietrzyć się na balkonie, leżała pomięta na łóżku, obowiązki dodatkowe udało mi się zepchnąć w najdalszy kąt mojego umysłu. Obejrzałem trzy różne kabarety, dwa odcinki „Na dobre  i na złe” i trochę przygód „Ojca Mateusza”. Niestety Basia wciąż wpatrywała się we mnie ze zdjęcia, gdy zjadałem szósty kawałek pizzy. Aby uniknąć wyrzutów sumienia, wyniosłem zdjęcie do drugiego pokoju.

 

We wtorek również obudziłem się po jedenastej. Pełen życia zignorowałem listę obowiązków i zrobiłem sobie mocno słodzoną, grożącą cukrzycą, kawę.  W salonie znalazłem ostatni kawałek wczorajszej pizzy, więc radośnie odgrzałem go w mikrofali. Nastał czas na kolejny telewizyjny dzień. Po południu wybrałem się do MacDonalda, gdzie wydałem całą fortunę kupując absolutnie wszystko, co wydało mi się smakowite. Cóż, kanapki leżące na moim stoliku nie wyglądały ani trochę jak na zdjęciach, ale nikt mnie nie słuchał, gdy próbowałem o tym powiedzieć jednemu z pracowników. Widocznie tak działają te zachodnie restauracje… Gdy wchodziłem do domu, obładowany tysiącem paczuszek moja noga natrafiła na przeszkodę w postaci stojącego w drzwiach kartonu po pizzy – runąłem jak długi. Leżąc na podłodze przypatrywałem się coca–coli powoli wsiąkającej w dywan, zaskakująco miłe uczucie, nie musieć się tym przejmować, nie musieć biec po ściereczkę, żeby wycierać lepki płyn. Trochę było mi też przykro, naprawdę miałem ochotę na tę colę, w związku z tym postanowiłem wybrać się do pobliskiego sklepu. Sprzedawca w średnim wieku spojrzał na mnie radośnie.
– A kogo ja widzę, czy to pan Marian? – wykrzyknął dość głośno – A gdzie pan zapodział żonę?
– Tak, tak dzisiaj sam, Basia wyjechała do sanatorium.
– A to ma pan wreszcie wymarzone wakacje – roześmiał się – co pana sprowadza do sklepu?
– Hmmmmmm właściwie to zachciało mi się coca  coli.
– Coca – coli?! Żona wyjechała a pan będzie coca  colę pić?! Proszę sobie nie żartować, proszę się ze mną napić piwa!
Choć była dopiero 17.00, gruby sprzedawca wywiesił na drzwiach kartkę z napisem „Zamknięte” i podał mi piwo.
– Na mój koszt, panie Marianie, na mój koszt.

Gdy wróciłem do domu, było już bardzo ciemno i bardzo późno. Schody uginały się dziwnie pod moimi nogami, a klucz długo nie chciał pasować do zamka. Ktoś dzwonił, pospieszyłem do telefonu, stopą wdepnąłem w dziwną klejącą plamę na dywanie. Nie pamiętałem, żeby tam była, kiedy wychodziłem.
– Haaaaloooo?
– Tato, to ty? Wszystko w porządku?
– Taak, myyślę, że tak
– Hmmmm – w jego głosie słychać  było niepewność – tak sobie pomyślałem, może wpadłbyś do nas w sobotę na obiad?
– O- obiad, baaardzo, baaardzo chętnie – uśmiechnąłem się szeroko do telefonu.
– No to dobrze tato, yyy nie będę ci już przeszkadzał, do zobaczenia.
– Synu?
– Tak, tato?
– Kocham cię – powiedziałem i rozłączyłem się bardzo dumny z siebie.

 

Z każdym dniem coraz bardziej czekałem na sobotni obiad. Dzielnie zmagałem się z zamawianymi burgerami i pizzami, ale powoli miałem już dość. Na wagę bałem się stanąć, ale spodnie opinające się na brzuchu wyraźnie mówiły mi, że przytyłem. Niesprzątane podłogi zrobiły się dziwnie szare i zakurzone, chodziłem więc boso, żeby nie pobrudzić skarpetek. Zamawianie jedzenia miało jeszcze jeden minus – śmieci w koszach gromadziły się w zastraszającym tempie…

W sobotę rano ubrałem się w elegancką koszulę i granatowe spodnie. Spodnie nie dopinały się na brzuchu, więc założyłem też skórzany pasek, który doskonale maskował niezapięty guzik. Do syna poszedłem piechotą licząc, że może jakimś cudem uda mi się zrzucić w ten sposób choć jeden zbędny kilogram. Niedoczekanie, dotarłem cały czerwony , ze strużkami potu ściekającymi po plecach. W domu było jasno, nowocześnie i sterylnie czysto. Można było chodzić w białych skarpetkach i nie obawiać się, że się pobrudzą, nieprawdopodobne. Obiad był smaczny, ciepły, żadnych papierków, ściekających sosów, o tak, zdecydowanie tęskniłem za prawdziwym jedzeniem.
– I jak tam tato, musisz bardzo tęsknić za mamą?
Ucieszyłem się, że mam usta pełne jedzenia i nie muszę odpowiadać od razu.
– Hmmmmm, jakoś sobie radzę – powiedziałem z pełnymi ustami, choć właśnie dotarło do mnie, że w ogóle sobie nie radzę.
Do pokoju wpadł roześmiany wnuczek i przyjrzał mi się uważnie.
– Dziadziu, a przyniosłeś mi prezent?
– Zobaczymy, może coś się znajdzie – powiedziałem wiedząc doskonale, że nic nie mam.
Powoli przeszukałem kieszenie spodni i koszuli, i przecząco pokręciłem głową. Na nosku pojawiła mu się mała zmarszczka.
– Babcia zawsze coś dla mnie ma – mruknął lekko wilgotnym głosem.
– Tak? – starałem się zabrzmieć jakby mnie to ciekawiło.
– Ostatnio dała mi takie zdjęcie i wiesz, dziadziu… Ono nie ma kolorów? Białe i czarne.
– A co jest na tym zdjęciu, Tadziu?
– Jak to co – popatrzył na mnie jak na wariata – ty i babcia oczywiście. Powiedziała mi, że jak przyjedziesz tu już kiedyś wreszcie, to opowiesz mi, o tym jak się poznaliście….
Wyciągnął do mnie dłoń ze zdjęciem, coś poruszyło się w mojej klatce piersiowej, gdy na nie spojrzałem. Tak pamiętam, tak bardzo spodobała mi się tamtego dnia, patrzyłem na nią z drugiego końca sali bojąc się podejść bliżej. W końcu odważyłem się zapytać pana młodego, kim jest ta intrygująca dziewczyna. Kolega nic nie odpowiedział, ale kiedy naszedł czas na oczepiny rzucił mi muszką prosto w nos. Nie mogłem nie złapać. Ona złapała welon, schwyciła go szybkim ruchem i   popatrzyła mi triumfalnie w oczy. Nasz pierwszy taniec nie był perfekcyjny, nadepnąłem jej na nogę przynajmniej dziesięć razy, z każdym kolejnym tańcem byłem jednak coraz lepszy. To ona zapytała mnie na koniec, czy jeszcze kiedyś się spotkamy…

 

Do domu wróciłem obładowany prowiantem. Z lodówki popatrzyła na mnie z wyrzutem kartka z obowiązkami. Zalało mnie poczucie winy. W niedzielę rano wstałem wcześniej, przez moment miałem zamiar zabrać się za obowiązki, ale w niedzielę – Dzień Pański to przecież nie można. Zrobiłem sobie ucztę. Synowa gotuje doskonale i na pewno nie bierze swoich przepisów ze stron o zdrowym żywieniu.  W poniedziałek rano z przerażeniem stwierdziłem, że nie schowałem reszty jedzenia do lodówki i nie będę miał co jeść do końca tygodnia. Lista spojrzała na mnie z jeszcze większą naganą – skruszony opuściłem głowę. Zacząłem od odkurzania, ścierania kurzu, odstawiłem zdjęcie Basi na miejsce i ze zdziwieniem zauważyłem, że jest na nim uśmiechnięta. Brakowało mi tego uśmiechu… Wieczorem sterany, głodny, ale dumny z siebie wybrałem jej numer. Nikt nie odbierał. Czekałem długo, aż w końcu odezwała się poczta głosowa.
– Basiu, tęsknię za tobą, posprzątałem dom – nie za bardzo wiedziałem co dodać, więc po prostu się rozłączyłem.

W nocy przed jej przyjazdem nie mogłem spać. Spacerowałem po idealnie czystym domu nie wiedząc, jak ją przywitać. Waga powiedziała mi, że podczas tygodnia głodu schudłem 4 kilogramy, zrobiłem jeszcze parę przysiadów tak na wszelki wypadek, gdyby miały pomóc mi stracić jeszcze jeden kilogram. To niesamowite, że przez tyle lat Basia robiła to wszystko sama – sprzątała, gotowała, ani razu nie powiedziała mi złego słowa. Zawsze mówiłem sobie, że robi to, bo nie pracuje, a ja utrzymuję rodzinę, teraz jednak, gdy oboje byliśmy na emeryturze nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie. Nie było w domu nic, co bym robił, a gdy raz na rok zgadzałem się wyrzucić śmieci, robiłem dość męczeńskie miny. Może gdyby tak nie było, może gdybym był inny, Basia wciąż byłaby tą radosną, energiczną kobietą sprzed lat. Około trzeciej udało mi się nareszcie zasnąć, nie spałem jednak zbyt długo, musiałem ją w końcu jakoś przywitać. Pobliski sklep otwierał się o szóstej, ponieważ nigdy nie robiłem omletu i wiedziałem, że może się nie udać, na wszelki wypadek zakupiłem trzydzieści jajek. Gruby sprzedawca ze zrozumieniem pokiwał głową.
– A więc żona wraca?
– Tak, tak – uśmiechnąłem się radośnie – chcę zrobić jej omlet na śniadanie.
– To powodzenia, panie Marianie, powodzenia.

Pierwszy omlet miał grudki, drugi praktycznie się zwęglił, trzeci w przedziwny sposób zwinął się na pół. Z robieniem czwartego postanowiłem zaczekać do jej przyjścia. O ósmej byłem już wykąpany, elegancko ubrany i uperfumowany. Na stole stały kwiaty ukradzione sąsiadce i płonęły dwie świeczki, które znalazłem podczas porządkowania kuchni. Gdy do drzwi zadzwonił dzwonek, cały drżałem z emocji. Stała tam na progu taka piękna i elegancka. Jej twarz  promieniała dawnym blaskiem.
– Basiu, kochanie… – wykrztusiłem i przytuliłem ją ze wszystkich sił. Była dziwnie sztywna w moich ramionach, musiała być naprawdę zdziwiona tym przypływem miłości. Powiesiłem jej płaszcz, zaniosłem torbę do pokoju.
– Chodź, chodź, już ci robię śniadanie – wykrzyknąłem biegnąc do kuchni.
– Marian…. – jej słaby głos dobiegł mnie z przedpokoju
– Tak? – wychyliłem głowę z kuchni.
– Poznałam kogoś w sanatorium, chciałabym się rozwieść.

Autor: Julia Stempek

Dodał Julia Stempek w dniu 01-08-2019 · Opublikowano w kategorii Opowiadania
Udostępnij ten post

Możliwość komentowania została wyłączona.