Miałam 45 lat, gdy moja mama zachorowała na Alzheimera. Z początku nikt niczego nie zauważył – owszem, gubiła klucze, myliła imiona wnuków, zapominała odpisać na maila. Potem zaczęła zapominać słów. Najpierw tych bardziej wyszukanych, mówiła dobry zamiast przepyszny, inny zamiast wyjątkowy. To też nie dziwiło specjalnie, pochodziła z prostej, imigranckiej rodziny i nigdy nie miała talentu do języków. Do lekarza zaprowadziliśmy ją po tym, jak wyszła rano do sklepu i nie wróciła. Znaleźliśmy ją pod wieczór – ja ją znalazłam. Siedziała na ławce pod sklepem i trzęsła się z zimna. Gdy mnie zobaczyła, po policzku spłynęła jej mała łezka. Żadna z nas nic nie powiedziała, wzięłam ją pod rękę i zaprowadziłam do mieszkania. Następnego dnia poszła do lekarza.
Po diagnozie nie wróciła już do siebie na Brooklyn, nie mogła dłużej mieszkać sama. Z mężem przenieśliśmy się do salonu, a mamę ulokowaliśmy w naszej sypialni. Choroba postępowała – w szafkach pojawiały się dziesiątki opakowań kisielu, którego nawet nie jadła, nieraz znajdowałam talerze z resztkami obiadu schowane pod łóżkiem. Czasem przychodziła do mnie mówiąc, że ktoś okradł ją w sklepie. Potem odnajdywałam pieniądze upchnięte pod dywan lub do opakowań po makaronie. Objawy były męczące, przeszukiwanie domu nużyło, a jednak dało się przyzwyczaić do takiego życia. Niekiedy mama zadawała dziwne pytania, chciała wiedzieć, co u taty, gdzie teraz mieszka jamnik Bobby i czemu nie chodzimy razem do małego polskiego sklepiku na Greenpoincie , który od wielu lat już nie istniał. Doskonale pamiętam październikowy wieczór, gdy po wyczerpującym dniu udało mi się w końcu zasnąć w fotelu. Ze snu wyrwał mnie dźwięk telefonu.
– Tak słucham?
– Czy rozmawiam z panią Lee? – po drugiej stronie odezwał się mocno poirytowany głos.
– Tak, to ja. W czym mogę pomóc?
– Radziłbym pani nie żartować nigdy więcej w ten sposób, to było okrutne! – głos lekko się załamał.
– Przepraszam, chyba mnie pan z kimś pomylił… – poczułam narastający niepokój.
– To nie pani dzwoniła do mnie popołudniu?
– Nieeee – zawahałam się – to mogła być moja mama.
– Cóż, ktoś dzwonił i mówił, że moja mama zostawiła chustę, kiedy była wczoraj z wizytą i, żeby jutro po nią wróciła.
– Z pewnością nie było u nas pana mamy… – po niepokoju nie został ślad, zastąpiła go irytacja.
– Wiem, że nie było – po drugiej stronie usłyszałam wyraźne westchnięcie – mama nie żyje od dwóch lat.
Później zorientowałam się, że to były jeszcze te dobre czasy, a najgorsze miało dopiero nadejść. W sierpniu mąż wyjechał na konferencję i nigdy nie wrócił. Zadzwonił i powiedział, że nie mógł już wytrzymać, że mnie kocha, ale nie umie tak żyć, że zostałby tylko w wypadku, gdybym umieściła mamę w odpowiednim zakładzie. Odpowiedziałam mu uprzejmie, że nie widzę takiej możliwości i odłożyłam słuchawkę. Mama słabła, nikła w oczach, szykowanie ubrań przestało wystarczać, trzeba było ją ubierać, wiązać buty. Nigdy nie zapomnę pierwszego razu, gdy musiałam jej zawiązać śliniaczek przed jedzeniem. Po obiedzie spędziłam długie godziny siedząc na fotelu, patrząc w ścianę i próbując pozbyć się tego obrazu z głowy. Wiedziałam, że może być bardzo źle, a jednak nie spodziewałam się tego, co może jeszcze nadejść. Z początku myślałam, że mama całkowicie traci zdolność mówienia, że pozapominała wszystkich słów, denerwowałam się, gdy odpowiedzenie na proste pytanie zabierało jej kilka minut. Z czasem dotarło do mnie, że wymyślone słowa otaczające proste wyrazy, nie są tak naprawdę otoczone wymyślone. Rozpoznawałam słowo babcia, które mówiła patrząc na stare zdjęcia, pamiętałam z dzieciństwa wyraz dom. A zatem mama nie traciła zdolności mówienia, na starość wróciła do ojczystego języka… Zatrudniłam pielęgniarkę polskiego pochodzenia i z powrotem wróciłam do pracy, żeby móc nas dalej utrzymywać. Każdego wieczora siadałam z kobietą i dopytywałam, o czym mówiła mama. Czasem wolałam nie wiedzieć, nie słyszeć, że pytała o tatę, jak opowiadała, że ktoś musiał jej zabrać jej małą córeczkę, bo nie widziała jej od wieków. Przez jakiś czas wydawało się, że jest lepiej, że obecność opiekunki służy matce, nowa praca była zupełnie przyjemna, zarabiałam też całkiem nieźle, parę razy odważyłam się wyjść wieczorem na miasto. Ściągnęłam aplikacje i jadąc pociągiem do pracy starałam się nauczyć możliwie najwięcej polskiego. Wtedy znów się popsuło, mama zaczęła być agresywna, nie chciała jeść, a na błagania opiekunki odpowiadała, że chce pojechać do Polski. I znów musiałam ulec.
Nasze bilety samolotowe zostały zakupione na połowę października. Przez stronę internetową udało mi się wynająć mieszkanie niedaleko od centrum. Wysłałam maile z CV w parę miejsc i liczyłam na to, że gdzieś muszą mnie przecież przyjąć. Odkąd opiekunka powiedziała jej, że wraca do kraju, mama jakby odżyła, znów zaczęła jeść, bez kłótni brała leki. Gdy nie patrzyłam, pakowała rzeczy na podróż do ekologicznej torby na zakupy. W dzień odjazdu mama kazała sobie ubrać koszulę z absurdalnie dużą ilością guzików, a gdy wyszłam z pokoju, widziałam, jak z kieszeni szlafroka wyjmuje szminkę i próbuje nią sobie pomalować usta. Zadrżałam, po policzku spłynęła mi pojedyncza łza, po chwili wróciłam z lusterkiem.
Pierwsze co zobaczyłam w Polsce to jesień – brązowe, pomarańczowe liście na drzewach otaczających pas startowy, stojąc na szczycie schodków wypełniłam całe moje płuca jesienią. Przez chwilę nie byłam kobietą koło pięćdziesiątki opiekującą się schorowaną matką, przez chwilę byłam młodą dziewczyną, która przyjechała do całkiem nieznanego kraju – dziewczyną, która z nadzieją czeka na każdy nowy dzień. Musiałam się cofnąć ze schodów, wrócić do kabiny i czekać, aż zjawi się steward gotowy znieść wózek mojej mamy. Ludzie wychodzili powoli, a ona wykrzykiwała coś głośno. Po brodzie ściekała jej kropelka śliny, którą wytarłam ukradkiem. Szybko sprawdziłam znaczenie słowa, które wykrzykiwała „komuniści”, nic dziwnego, że ludzie dziwnie się patrzyli. Z lotniska wyszłyśmy ponad godzinę później, rozmowny taksówkarz zagadywał mamę i co jakiś czas rzucał mi przedziwne spojrzenia, nie wiem, co mogła mu naopowiadać. Pod kamienicą poprosiłam go, żeby pomógł mi wnieść wózek, co zgodził się zrobić, za dodatkowe „dwie dyszki”. Niezauważone przez nikogo przemknęłyśmy do mieszkania, schowałyśmy się przed tłumem obcości.
Przez okna mieszkania wpadało ciepłe, złociste światło. Tak bardzo chciałam wyjść, rozejrzeć się po okolicy, nacieszyć się chłodnym, jesiennym powietrzem – nie mogłam, otworzyłam więc okno. Dwa dni później po raz pierwszy odwiedzili nas sąsiedzi. Z samego rana obudziło mnie pukanie, za drzwiami stała niska, koścista staruszka. Widziałam, jak mi się przygląda, jak rejestruje każdy szczegół mojego wyglądu, gdy skończyła oględziny, bardzo powoli, dobitnie akcentując każde słowo powiedziała:
– Przyjechała pani z Chin?
Zrozumiałam, o co pyta i zaczerwieniłam się lekko, a więc w Polsce skośne oczy oznaczają Chińczyka… Chciałam jej powiedzieć, że jestem pół Polką, pół Koreanką, ale nie wiedziałam jak to powiedzieć.
– Nie Chin, ja z USA.
Pokiwała głową i zamruczała coś pod nosem, poczułam się zobowiązana do wyjaśnień.
– Mama z Polska, ma Alzheimer.
Starsza pani z gracją przecisnęła się obok mnie w drzwiach i ruszyła w kierunku pokoju pozostawiając mnie zszokowaną w progu. Musiała znać to mieszkanie, zdawała się doskonale wiedzieć, gdzie idzie. Zatrzymała się dopiero przy wejściu do pokoju, z krzywym uśmiechem spojrzała na moją przerażoną minę.
– Jestem p – i – e – l – ę – g – n – i – a – r – k – ą.
Popatrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, w jej oczach widziałam wyraźnie, za jak głupią mnie uważa.
– Jestem plus – minus doktorem.
Pokiwałam głową. Z odległości obserwowałam, jak podchodzi do mamy, jak mówi coś do niej miłym, prawie czułym głosem. Mama otworzyła oczy i szeroko się uśmiechnęła. Sąsiadka zapytała o coś, a gdy mama odpowiadała w jej oczach zaświeciły się iskierki. Mama chcąc się napić sięgnęła po filiżankę stojącą przy łóżku, ale tylko ją potrąciła, kobieta bez zmrużenia oka napoiła ją herbatą i dyskretnie otarła stróżkę napoju spływającą po brodzie chorej. Nasze spojrzenia się spotkały, sąsiadka uniosła w górę kciuk i pomachała ręką na znak, że mogę iść jeśli chcę. Czy chciałam? Owszem, kto jednak zostawiłby chorą mamę z kobietą, która bez zapytania wtargnęła do mieszkania.
Następnego dnia pani Stenia znów przyszła, kolejnego również. Tydzień później częściowo po polsku, częściowo na migi oznajmiła mi, że nie ma co marnować tak pięknej pogody, tylko trzeba zabrać mamę na spacer. Spacerowałyśmy więc w trójkę, ja pchałam wózek, a Pani Stenia i mama rozmawiały. Rozumiałam tylko co któreś zdanie, a i tak połowa z tego, co rozumiałam nie była prawdą. Słuchałam więc w milczeniu, nasłuchiwałam imion, nazwisk, miejsc. W połowie grudnia mamie się pogorszyło. Całymi dniami leżała, gdy przychodziła sąsiadka na chwilę się ożywiała, po czym prawie od razu zapadała w swój pół sen. Pewnego wieczora Pani Stenia przysiadła się do mnie w kuchni i opiekuńczym gestem położyła swoją dłoń na mojej dłoni.
– Mama umrze, mało czasu – pokazała na zegarek.
Pokiwałam głową, nie płakałam, doskonale wiedziałam, że tak właśnie musi być. Wiedziałam, że nie będzie lepiej, że czekają mnie tygodnie, może miesiące karmienia, przewijania, mówienia bez odpowiedzi.
– Nie, nie, mama musi coś zrobić! – w jej głosie usłyszałam desperację.
– Musi? Zrobić?
Staruszka poczekała, aż odnajdę słówka w translatorze.
– Co zrobić?
– Odwiedzić dom rodzinny.
Z wycieczką trzeba było działać szybko, stan mamy pogarszał się z dnia na dzień. Na wieś zawiózł nas wnuk pani Steni. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy polską wieś, ośnieżone pola, małe domki schowane pośród wzgórz. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu dwóch ulic, dookoła porozrzucane były domostwa – stare, zaniedbane, na skraju ruiny. Starsza pani zapytała o coś mamę, a ona pokiwała głową. Wysiadłam z samochodu i po raz pierwszy spojrzałam na dom, z którego pochodziła moja mama. Widziałam podupadłą chatkę, wielką działkę porośniętą pozbawionymi liści krzakami. Wnuk pani Steni wziął mamę na ramiona i wszedł za ogrodzenie. Rozejrzałam się niespokojnie, ale dotarło do mnie, że w Polsce nikt mnie nie zastrzeli za wejście na teren pustej posesji. Był mróz, nigdzie miejsca, żeby usiąść, obrócony w ruinę domek był zamknięty na klucz. Mama płakała i cicho szeptała do pani Steni. Ja stałam w milczeniu nie mogąc dzielić jej cierpienia, nie rozumiejąc słów wypowiadanych między spazmami. Mogłam tylko kontemplować miejsce, które powinno być mi bliskie, a tymczasem wywoływało we mnie tylko współczucie.
Tydzień później kontakt z mamą się urwał, budziła się tylko na chwilę, znów zasypiała. Nie jadła zbyt wiele, nic nie mówiła. Umarła dwa tygodnie później, odeszła, gdy myłam zęby. Zanim poszłam do łazienki przebrałam ją, pocałowałam i powiedziałam, że zaraz wrócę. W łazience byłam dłużej niż zamierzałam, zbyt długo przeglądałam się w lustrze, zbyt długo oglądałam wory pod oczami, szukałam siwych włosów, zbyt długo myłam zęby. Gdy wróciłam, już jej nie było.
W dniu pogrzebu obudził mnie telefon.
– Halo?
– To ja kochanie, tak mi przykro…
– Kochanie?
– Pomyślałem, że teraz, gdy wrócisz do Stanów moglibyśmy spróbować jeszcze raz, dać sobie jeszcze jedną szansę, tylko my dwoje, wciąż cię kocham…
– Ja też cię kocham – westchnęłam głęboko i poczułam, że w oczach zaczynają mi się gromadzić łzy – ale ja już nie wrócę do USA. Zostaję tutaj, w Polsce.
Autor: Julia Stempek
Dodaj komentarz:
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.