O Polsce dowiedziałem się przez przypadek. W 2010 roku, gdy miałem 11 lat, rodzice postanowili na nowo się w sobie zakochać, a w tym celu koniecznie musieli wyruszyć w podróż. Nigdy nie lubili dalekich wędrówek, teraz myślę, że bali się opuszczać swojego kraju. Prawie od razu zdecydowali się na Hawaje. Nigdy nie chcieli wyjeżdżać poza granice USA. Odkąd pamiętam, byli absolutnie zakochani w naszej ojczyźnie, cenili sobie wszystko, co amerykańskie. Oglądali jedynie Hollywoodzkie filmy, rozmawiali tylko o sytuacji politycznej w USA, dowodzili wyższości lokalnego jedzenia – muszę dodać, że pizzę i taco również uważali za lokalne. Gdy ktoś ich pytał o pochodzenie, zawsze z niesamowitą dumną odpowiadali, że są „Amerykanami z dziada pradziada”. Nigdy nie przyznawali tego wprost, ale gardzili emigrantami, gardzili tym, co obce i nieznane. A ja obserwowałem, uczyłem się określeń „Meksykaniec”, „Polaczek” i wypróbowywałem je na szkolnych korytarzach….
Tego marcowego wieczora roześmiany tata wyjął z aktówki kopertę, a z niej mama wysunęła dwa bilety. Popatrzyli sobie w oczy, a mama ukradkiem pocałowała tatę w policzek. W końcu spojrzeli na mnie, potem znów na siebie. Odezwał się tata.
– Wiesz, że nie stać nas na trzeci bilet… A dziadek Chad już się tak ucieszył, że go odwiedzisz.
Pokiwałem głową i spojrzałem w podłogę, domyślałem się, że nie wezmą mnie ze sobą, ale nie przyszło mi do głowy, że zostawią mnie z dziadkiem Chadem. Na początku roku umarła babcia, żona dziadka Chada, a dziadek całkowicie zdziwaczał. Gdy odwiedziliśmy go pierwszy raz po pogrzebie, pod płotem piętrzyły się niewyrzucane od tygodni śmieci, a spomiędzy nich wyglądały porozbijane telewizor i radio. Na pytanie dlaczego to zrobił odpowiedział tylko, że resztę życia zamierza przeżyć w ciszy.
Nikt na mnie nie czekał przed domem, rodzice rozejrzeli się bezradnie po ogrodzie. Było późno, zdecydowanie zbyt późno. Zamienili więc ze sobą parę słów, upewnili się, że mam naładowany telefon, wystawili walizki i nie oglądając się za siebie popędzili na lotnisko. Po godzinie spędzonej na czekaniu w ogrodzie telefon się rozładował. Pamiętam, że przeniosłem walizki za duże drzewo tak, żeby nie były widoczne z ulicy i wyruszyłem na poszukiwanie. Wszystkie okna do domu były zamknięte, przez szyby widziałem brudne firanki i nieumyte naczynia na stole. Za domem rozpościerał się ogromny ogród otoczony siatką. Chodząc dookoła siatki natknąłem się na dziurę. Wahałem się przez chwilę. Jak każde dziecko w USA wiedziałem, że nie należy wchodzić na cudzą posiadłość. Wytłumaczyłem sobie w końcu, że nie mam pojęcia, czy jest cudza. Przebiegłem przez wysoką trawę otaczającą ogród dziadka i znalazłem się na szerokiej ścieżce. Do dziś pamiętam tę radość i fascynację – rodzice nigdy nie pozwalali mi na zbyt dużo samodzielności, zawsze byłem odwożony do szkoły, odwożony i odbierany z kina, przed pójściem do kolegi pytany o adres i numer telefonu rodziców. Szedłem kamienistą ścieżką ciesząc się świeżym powietrzem i wolnością. Gdzieś w oddali usłyszałem szum wody.
Dziadek siedział na rozkładanym krześle wędkarskim nad samą rzeką. Z początku nie zauważył mnie, zbyt zajęty czytaniem gazety. Wzdrygnął się, gdy położyłem mu rękę na ramieniu, spojrzał na mnie swoimi przejrzystymi, błękitnymi oczami.
– Jezu, Lucas, już myślałem, że to właściciel tej ziemi przychodzi mnie zastrzelić – zaśmiał się lekko.
Nie powiedział, że dobrze mnie widzieć, nie zapytał, czy długo czekałem. Znów spojrzał na gazetę i zatopił się w myślach. Na czole pojawiła mu się ogromna zmarszczka.
– Coś się stało dziadku?
Przesunął trochę rękę, tak, żebym też mógł zobaczyć gazetę.
– Stało się, stało – pod nosem mruknął jakieś przekleństwo, którego nie dosłyszałem. Przed oczami mignęła mi obca nazwa „Smoleńsk”, a potem słowa „katastrofa”, „ofiary”. Nie rozumiałem, po co tyle emocji o katastrofę w jakiejś małej wiosce, ciągle zdarzają się katastrofy. W końcu dziadek odłożył gazetę i spojrzał na mnie badawczo.
– Słyszałeś kiedyś o Polsce?
– Mam paru kolegów polskiego pochodzenia – nie dodałem, że nigdy z nimi nie rozmawiam i niezbyt ich lubię.
– A oprócz tego?
A oprócz tego nic, słowo Polska nic dla mnie nie znaczyło, nie miało dla mnie położenia na mapie, nie miało interesującego kształtu jak Włochy lub Wielka Brytania, nie miało znanych aktorów, nie miało charakterystycznych potraw. Nic, pustka.
– W Polsce zdarzyła się dziś straszna tragedia – lekko zadrżała mu broda – lecieli na obchody, lecieli upamiętnić ofiary…
Zamilkł. Nie rozumiałem jego smutku.
– Dziadku – położyłem mu dłoń na ramieniu – codziennie zdarzają się tragedie.
Grubym, spuchniętym palcem otarł łzę spod oka.
– Kiedyś kochałem Polskę – uśmiechnął się lekko – kiedyś kochałem Polkę.
Zamilkł, a ja nie spytałem go o nic. Nie dowiedziałem się kogo kochał i dlaczego kochał Polskę. Nie dowiedziałem się, skąd ta tęsknota w jego oczach.
To nie było najlepsze dziesięć dni mojego życia, nie nawiązałem więzi z dziadkiem, szczerze mówiąc starałem się go jak najwięcej unikać, omijać szerokim łukiem jego dziwne milczenie, jego błękitne załzawione oczy, uciekać od jego schrypniętego głosu. Potem już nigdy nie odwiedzałem go na długo – tylko krótkie, przymusowe wizyty w jakby przesiąkniętym śmiercią domu.
Dziadek zmarł rok temu. Na stypie niewielka liczba gości przyciszonymi głosami rozmawiała o tym, jaki był, zanim zmarła babcia. Wtedy sobie przypomniałem. Dyskretnie wstałem od stołu i odnalazłem w kuchni mamę. Trzymała się dzielnie, pełna energii nakładała na talerzyki ogromne porcje ciasta.
– Szybko, szybko, zanoś gościom, póki gorące.
– Judy – dawno już przestałem mówić do niej mamo – czy dziadek miał kiedyś jakieś powiązania z Polską?
Zatrzymała się na chwilę, przetarła rękawem lekko spocone czoło.
– Właściwie to tak, gdy byłam mała, mniej więcej co dwa miesiące wysyłaliśmy do Polski paczki. Zdaje się, że tato był zaprzyjaźniony z jakąś rodziną… – nie potrafię sobie zbyt dużo przypomnieć – chyba pastor organizował taką akcję, najpierw paczki, potem zaczęły się kartki świąteczne, jakieś listy…. Czy to ważne?
Pokręciłem głową, to nie miało znaczenia.
Gdy poszedłem na studia zacząłem poznawać coraz więcej ludzi z całego świata, coraz bardziej interesowały mnie inne kultury, coraz mniej byłem dumny z tego, jak amerykański jestem. Znudziły mi się te same miejsca, te same zwyczaje, brak różnorodności. Podczas drugiego semestru zacząłem uczęszczać na kurs kulturoznawstwa. Zacząłem marzyć o dalekich podróżach, o odwiedzeniu Włoch, Austrii, Hiszpani, Holandii. Zacząłem planować, każdy grosz z pracy odkładałem na moją podróż. Plan był prosty – objeżdżam tyle Europy, ile się tylko da. Mieszkam w najtańszych hostelach, żywię się najtaniej, jak się da, poznaję tyle kultury, ile się tylko da. Czy coś mogło pójść nie tak…?
Pokój jest dość ponury, na ścianie wisi obraz przedstawiający łąkę i mały biały domek. Przez niewielkie okno wpada resztka dziennego światła. Nie wyszedłem z mieszkania od czterech dni, w lodówce zostały już tylko żałosne resztki zakupów, nie mam pojęcia, gdzie kupić maseczkę. Czy mogę wyjść bez maseczki, żeby kupić maseczkę? Co godzinę nerwowo sprawdzam maila. Zakazany jest przecież wynajem krótkoterminowy, w każdej chwili mogę dostać wiadomość z nakazem wyprowadzki. A pieniądze? Jak długo będę tu jeszcze musiał zostać, na ile dni wynajmu będzie mnie stać? W telewizji same obce twarze mówiące w obcym języku, laptop jest moim jedynym łącznikiem ze światem. Nie mogę powiedzieć, żebym zdążył zobaczyć zbyt dużo Polski, przez okno sutereny widać tylko szary, zniszczony chodnik i co jakiś czas biegnącą pośpiesznie parę butów. Większość czasu przesypiam wpatrzony w niekończący się szary ciąg. Z drzemki wyrywa mnie głośne stukanie do drzwi. Po plecach przebiega mi dreszcz, a jeśli ktoś mnie wydał? Ostrożnie patrzę w wizjer na drzwiach. Po drugiej stronie majaczy postać właściciela. Niepokój chwyta mnie za gardło, będę musiał negocjować, próbuję przypomnieć sobie, ile mam pieniędzy. Chyba za mało… Starając się uspokoić oddech, otwieram drzwi. Niski, grubawy człowieczek podnosi głowę i uśmiecha się do mnie.
– Jak się pan ma, panie Lucas?
Jego angielski jest zaskakująco dobry, nie słychać ani śladu dziwnego akcentu z którym mówili moi koledzy w szkole. Gardło mam zbyt ściśnięte, kiwam więc tylko głową i próbuję się uśmiechnąć.
– Tak myślałem, że nie wiadomo, czy masz jeszcze jakieś zapasy – zza pleców wyciąga ogromną reklamówkę – to nic wielkiego, żona spakowała dzisiejszy obiad, nie jestem pewny, czy lubisz schabowe…
– Ja nie miałem okazji próbować – nie do końca rozumiem, co się dzieje.
– Mogę wejść? – pyta zza kolorowej maseczki – Nie będę się zbliżał.
Właściciel ostrożnie zdejmuje buty, z kieszeni wyjmuje płyn dezynfekujący i obficie polewa nim ręce. Bierze krzesło i odsuwa je daleko od stołu.
– Mogę na chwilę usiąść? Co za ulga wyrwać się na chwilę z domu – uśmiecha się szeroko – prawie się pobiliśmy, kto będzie mieć ten przywilej przyjechania tutaj. Jak ci się tu mieszka, wszystko dobrze?
Kiwam głową.
– Pewnie nie tak sobie wyobrażałeś pobyt w Polsce? – śmiejąc się poklepuje się po brzuchu – co planowałeś zobaczyć? Pewnie planowałeś tydzień w Krakowie, parę dni w Warszawie, Wrocław, Trójmiasto, Zakopane…
Znów kiwam głową, choć tak naprawdę nie planowałem zwiedzać żadnego z tych miejsc. Przyjechałem tu, bo z Polski miały być najtańsze loty, planowałem przespać tu jedną noc i porannym samolotem polecieć do domu.
– Nic się nie martw – uśmiecha się szeroko – będziesz jeszcze miał okazje je zobaczyć, to paskudne choróbsko nie może trwać wiecznie.
Schyla się po coś i z ubłoconego, czarnego plecaczka wyjmuje parę książek i gazet.
– Przywiozłem ci tu parę przewodników, magazynów, chyba też mapę, o ile się nie mylę, może odkryjesz jakieś nowe miejsca, które chciałbyś zwiedzić, masz jedyną, niepowtarzalną okazję, żeby zobaczyć pusty Kraków nocą. A, bym zapomniał – poklepuje się po udzie – na pewno nie masz maseczki, moja żona uszyła też panu jedną, jak szyła dla rodziny.
Tym razem z plecaka wyciąga elegancko zapakowaną w woreczek śniadaniowy maseczkę ozdobioną ludowym wzorem. Czuję, że pod powiekami gromadzą mi się wielkie łzy wdzięczności.
– Ile panu zapłacić za maseczkę i za obiad? – słowa wyrywają mi się, zanim zdążam je powstrzymać – I ile mam płacić teraz za wynajem? Wiem, że legalnie nie powinno mnie tu w ogóle być…
Właściciel zamiera w połowie ubierania buta, prostuje się i marszczy brwi.
– Musi się pan nauczyć dwóch rzeczy – kiedy Polak pomaga, to nie robi tego dla pieniędzy, próby zapłaty nie są mile widziane – żartobliwie grozi mi palcem – i druga sprawa, w tym kraju drobne omijanie przepisów, nie jest zbyt dużym problemem.
Gdy wychodzi jeszcze przez długą chwilę stoję przy drzwiach. Przypomina mi się tamten dzień nad rzeką, dziadek ze łzami w oczach mówiący, że kochał kiedyś Polskę. Czuję, jak rośnie we mnie postanowienie.
– Nie wyjadę stąd, Dziadku, póki też jej nie pokocham.
A to nie będzie trudne.
Autor: Julia Stempek